Stefan Wiluś: Życie jest sumą przypadków. W głowie się nie mieści, ile musiało się wydarzyć, aby było właśnie tak, jak jest. Miałem predyspozycje techniczne i dlatego chciałem po podstawówce pójść do technikum mechaniczno- elektrycznego. Chciałem być mechanikiem. Wtedy w szkole pojawił się psycholog, który miał ocenić, do czego my, uczniowie, zostaliśmy stworzeni. Okazało się wtedy, że jestem częściowym daltonistą i na tej podstawie pani psycholog stwierdziła, że prace techniczne nie są dla mnie. Powiedziała: Co to za elektryk, który kolorów kabelków nie rozpoznaje? Teraz brzmi to zabawnie, ale wtedy, mając te piętnaście lat, człowiek bał się pyska we własnej obronie otworzyć. Więc za aprobatą pani psycholog poszedłem do technikum spożywczego. To jest dość zabawne. W szkolnym laboratorium mieliśmy badać kwasowość na zasadzie przebarwiania odczynników. Dziewczyny za mnie wszystko robiły – tak właśnie skończyłem przetwórstwo i technologię mleczarstwa. Po tym złożyłem papiery do Torunia na prawo, ale za namową brata przeniosłem je na Politechnikę Szczecińską na Wydział Inżynieryjno-Ekonomiczny Transportu, który ukończyłem w 1975 roku. Jako byli czynni wioślarze trzykrotnie zdobyliśmy dla naszej uczelni tytuły akademickich mistrzów Polski w kategorii ósemek.
SW: To był przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Po studiach trafiłem na państwową posadę. Odpowiadałem za sprawy pracownicze, więc tak naprawdę w okresie strajków miałem dbać o to, aby ludzie pracowali, ale nikt z nas nic wtedy nie wiedział, sytuacja zmieniała się dynamicznie. Strasznie mnie wkurzało, że robiłem tam za przysłowiowego głupka. Z jednej strony był to czas mocno strajkowy, słusznie strajkowy, z drugiej zaś trzeba było jakoś firmę trzymać w pionie. Do gadania miałem niewiele, bo nie należałem do kierowniczej partii, a żeby utrzymać się na stanowisku zapisałem się do Stronnictwa Demokratycznego. Nie zapłaciłem ani jednej składki, nie byłem na ani jednym
spotkaniu, ale miałem argument. Gdy mnie dyrektor naczelny pytał, czemu się do partii nie zapiszę, odpowiadałem, że nie mogę, bo należę już do SD. Dawali mi wtedy spokój. Teść mnie kiedyś zapytał, ile zarabiam w tym państwowym zakładzie. Gdy usłyszał, zaproponował, żebym przyszedł do jego firmy pracować na dachach. Już wcześniej podczas urlopów sobie u niego dorabiałem i podobało mi się. Wiedziałem mniej więcej, co mnie czeka, ale nie miałem zielonego pojęcia o dachach. Skończyłem z pracą na państwowej posadzie – na dachu nie było strajków. Później zrobiłem uprawnienia zdając egzamin czeladniczy, a następnie, po trzech latach, uzyskałem tytuł mistrza w zawodach dekarz i blacharz budowlany. To nie było takie proste w tamtych czasach. Musiałem ukryć wykształcenie, dostali świadectwo ze szkoły podstawowej. Gdyby wyszło, że ktoś po studiach chce być dekarzem, pewnie uznano by to za działanie polityczne, że obcy klasowo się pcha nie tam, gdzie mu wolno. Ja chciałem po prostu coś wiedzieć na temat zawodu. W 1983 roku otworzyłem własną firmę i zacząłem pracować na własny rachunek, wtedy głównie dla Administracji Domów Miejskich (ADM) na starych obiektach w centrum miasta. Trafiła nam się taka kamienica secesyjna będąca pod nadzorem konserwatorskim i elewacja wymagała wykonania profilowanych i giętych w łuki obróbek z blachy cynkowej.
To już była robota nietuzinkowa.
SW: Pracując w czasie urlopów w firmie teścia klepałem blachę. Robiliśmy też ponad pół roku taki kościół, gdzie mieszałem zaprawę i podawałem do góry, do dachówki. Podczas robót rozbiórkowych miałem za zadanie porządek robić na dole. Zaczynałem pracę w zawodzie nie z powodu zainteresowań, chciałem dorobić. Gdy człowiek jest młody, a ożeniony, to potrzebuje pieniędzy jak kania dżdżu. Była możliwość dorobienia, to dorabiałem sobie. Nie miałem żadnego żalu, że jestem po studiach, a pracuję na dachu. Wartością studiów jest środowisko, poznanie ludzi, umiejętność korzystania z literatury i z czyjejś wiedzy — tylko tyle i aż tyle. Reszty nauczyłem się na dachu. Moje zetknięcie z gospodarką socjalistyczną po ukończeniu studiów nie było najlepszym spotkaniem w życiu. Przy uczelni był pełnomocnik do spraw zatrudnienia absolwentów. Mnie właśnie skierował do przedsiębiorstwa zajmującego się spedycją krajową, drobnymi przesyłkami, taka niegdysiejsza wersja firmy kurierskiej z dzisiejszych czasów. Gdy przyszedłem do pracy, a że byłem po ekonometrii, czyli zastosowaniu matematyki w ekonomii, to im zrobiłem modele ekonometryczne dotyczące zarządzania masą towarową i jej synchronizacją z transportem. Poszedłem z tym do pani dyrektor. Kobieta nie wiedziała, o czym ja do niej mówię. Po jakimś czasie puknąłem się w głowę i dotarło do mnie, że to, co robię, nie ma absolutnie żadnego sensu. Prysła wiara w zastosowanie metod naukowych w praktyce. Żeby załatwić samochody trzeba było wziąć flaszkę, pójść do dyspozytorów w PKS i się z nimi dogadać na ilość aut i termin – to była cała filozofia w tamtym czasie. Trzeba było mieć dobre stosunki międzyludzkie. Do tej pory uważam, że absolutną podstawą są dobre kontakty interpersonalne. Nie wierzę do końca w te elektroniczne. Jakkolwiek są pomocne, nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu i sympatii okazanej drugiemu człowiekowi twarzą w twarz.
SW: Właśnie w obiektach zabytkowych. Pracujemy głównie w blachach miękkich, takich jak tytan-cynk, miedź, aluminium, a pokrycia dachowe wykonujemy z dachówki ceramicznej, łupka naturalnego. Staram się wchodzić w tematy niszowe, unikam takich, gdzie jest wielka konkurencja. Zatrudniam ludzi uczciwie i uczciwie im płacę, więc nie będę się bić z firmami, które załatwiają sprawy pod stołem. W latach dziewięćdziesiątych przyszła dekoniunktura i rynek stał się rynkiem inwestora dyktującego coraz niższe ceny. Dlatego między innymi nie pracujemy już dla ADM. Nie było sensu tam pracować. Wyspecjalizowaliśmy się w obiektach zabytkowych. Ten rynek nie był otwarty dla wszystkich. Kiedyś trzeba było mieć uprawnienia konserwatorskie, więc gdy je zdobyłem, mogliśmy już spokojnie realizować się na zabytkach.
SW: Najbardziej lubię ciekawe obiekty z historią, bo każdy jest inny i stawia przed nami nowe wyzwania. Już ponad trzydzieści lat robimy w starociach, więc oczywiste jest, że z czasem człowiek ma coraz mniej wątpliwości w zakresie tego, co i jak można zrobić, ale przy obiektach zabytkowych zawsze jest margines niepewności. Ocenić w stu procentach zakres prac można dopiero po wykonaniu czynności rozbiórkowych. Problem jest zawsze rozwiązywalny, jeśli ma się dobrych partnerów w służbach konserwatorskich i doświadczonych pracowników. Wkurza mnie do bólu, jak coś się robi po łebkach. Byle jak. To nie znajduje mojej akceptacji. Jak już robić to mniej, ale dobrze.
SW: Pierwszym takim bardzo dużym wyzwaniem był Pałac Poznańskiego w Łodzi. Kolega, z którym współpracowałem już wcześniej w Bydgoszczy, był konserwatorem miejskim i pokazał mi go jako obiekt do zrobienia. Pomyślałem, że go pogięło. Naprawdę to było bardzo duże wyzwanie, ale w końcu nie ma rzeczy nie do załatwienia. Wystarczy chcieć. To jest obiekt z końcówki XIX wieku w nurcie modernizmu francuskiego, mnóstwo wyrafinowanej sztukaterii blacharskiej, o której mieliśmy wtedy blade pojęcie. Ale skoro sto lat temu, do cholery jasnej, dali radę, to byłoby wstyd, żeby nie zrobić tego współcześnie. Wyszedł nam ten pałac, ponieważ analizowaliśmy dokładnie każdy demontowany element. Nie było łatwo, ale się udało. Później kolejnym bardzo ciekawym obiektem była Cerkiew Aleksandra Newskiego w Łodzi. Piękna rzecz, bardzo bogata pod względem sztukaterii blacharskiej. Właśnie na takich dachach pracujemy. Ten rynek jest w pewnym sensie niszowy, ale można na nim sensownie funkcjonować, krzywdy nie ma. Grzeszyłbym mówiąc, że jest bieda, bo tych obiektów jest sporo. Teraz pracujemy na pięknym Pałacu Sobańskich w Guzowie niedaleko Warszawy. Robimy pełną rekonstrukcję całej sztukaterii dachów pałacu oraz obiektów towarzyszących. Aktualnie rozpoczynamy remont kopuły i latarni Bazyliki Mniejszej p.w. św. Wincentego a Paulo w Bydgoszczy. Jest też duży obiekt, gdzie pokrycie całej kopuły, wykonane pierwotnie z blachy ocynkowanej, zostanie zastąpione blachą miedzianą. Ciekawostką jest fakt, że autorem detali architektonicznych, w tym elementów profilowań żeber kopuły, był profesor Wiktor Zin.
SW: Mój czterdziestoletni syn Tomasz jest dekarzem i od wielu lat pracujemy razem. Jednak ma on inną filozofię życia. Nie ma zacięcia do prowadzenia firmy. Trochę szkoda, bo jest firma z historią, kontaktami, jest rynek, są inwestorzy i jest dobrze wyposażony warsztat, a z kontynuacją kłopot. Z wiekiem z człowieka nieco uchodzi energia, chciałbym się trochę wyciszyć.
SW: W tych starociach, w których się specjalizujemy, jest rekonstrukcja, konserwacja i tyle. W przypadku nowego budownictwa jednorodzinnego z kolei panuje moda na płaską dachówkę, wszyscy chcą mieć płaską dachówkę w graficie i koniec. Modne są dachy bezokapowe. Mi się takie nieszczególnie podobają, ale przecież to nie ja w nich będę mieszkał, tylko inwestor. Moim zadaniem jest przedstawić wady i zalety danego rozwiązania. W budownictwie nie ma rozwiązań materiałowych i technologicznych uniwersalnych dla wszystkich. Wszystkie one mają swoje zalety i ograniczenia. Projekty architektoniczne, na podstawie których inwestor uzyskuje pozwolenie na budowę, są bardzo ogólne. Wykonawcy brakuje projektu wykonawczego zawierającego szczegółowe rozwiązania. Problem tkwi w tym, że w żadnej papierowej wersji projektu dach się nie zarywa, ani nie przecieka. Szkoda gadać.
SW: Trzeba poważnie traktować swoją pracę. Mam taką zasadę, że my nie musimy być rekordzistami świata w szybkości wykonywania prac. Praca musi być wykonana tak, aby każdy z nas mógł się śmiało pod nią podpisać.
SW: W tej chwili jest nas dziewięciu. Mam to szczęście, że ludzie długo ze mną pracują. Najstarszy stażem pracownik po ponad trzydziestu latach współpracy odszedł już na emeryturę. Ja od lat pracuję w systemie dwubrygadowym. Teraz robimy na jednej budowie, ale współpracujemy z firmą partnerską, prowadzoną przez mojego byłego, bardzo dobrego pracownika. Poszedł na swoje jakieś jedenaście czy dwanaście lat temu. Gdy są jakieś większe prace, to realizujemy je wspólnie. Dobrze się rozumiemy, to jest naprawdę bardzo dobry fachowiec i porządny człowiek. Jeśli potrzebujemy pracownika, to pytamy w ekipie, czy ktoś ma kogoś znajomego, który chciałby pracować. Dobrze, gdy pracownicy są z wzajemnej rekomendacji. Znają się. Nie ma później konfliktów. Poza tym to oni właśnie są w stanie sobie najlepiej przekazać, na czym ta praca polega, jaka jest jej specyfika. W ten sposób rekrutujemy nowych ludzi, którzy następnie przechodzą cykl szkoleń organizowanych przez Polskie Stowarzyszenie Dekarzy. Mamy w tym naszym kujawsko- pomorskim oddziale dobrą atmosferę. Moim zdaniem, nie ma sensu personalnie zbyt rozbudowywać własnej firmy, bo zwiększa to ryzyko w zakresie utrzymania rentowności w okresach dekoniunktury.
SW: W przypadku naszych realizacji nie odczuwam istotnej presji cenowej. Oczywiście, że firmy dekarskie konkurują ze sobą. Na rynku funkcjonuje normalny cykl koniunkturalny.
Raz jest rynek wykonawcy, a raz inwestora. Jednak w naszym kraju to chyba musi być zawsze albo całkiem w prawo, albo całkiem w lewo. Taki mamy system, taki mamy kraj, taki mamy klimat. Ale ani jedno, ani drugie nie jest dobre. Wypłaszczanie cykli koniunkturalnych to jest właściwie ten cel, do którego powinniśmy dążyć, bo dopiero w optymalnym środowisku dla obu stron tworzą się zdrowe układy miedzy inwestorem a wykonawcą. Cena to nie jest tylko wyraz pieniężny. Gdy współpracuję z jakąś hurtownią, to nawet mi nie przyjdzie do głowy, aby zapytać czy mają dla mnie szczególną cenę. Każdy z nas prowadzi działalność gospodarczą, aby zarobić. Nie można mieć takiego podejścia, że wyżyłuję kogoś do końca, bo to udaje się tylko raz.
SW: Różnie. Generalnie nie mamy problemów, może dlatego, że w większości sami ich sobie dobieramy. Cały przyszły rok mamy już praktycznie zajęty. Wszystko z grubsza poukładane. Jeśli trzeba zrobić coś nieplanowanego, to raczej tylko dla stałego klienta. Moja firma ma już trzydzieści osiem lat, więc pewne rzeczy wracają, trzeba coś tam naprawić, wymienić. Mam problem z odmawianiem przyjęcia nieplanowanych zleceń. Nie chcę, aby potencjalny zleceniodawca odniósł wrażenie, że nie przyjmuję roboty, bo mi się w głowie poprzewracało.
SW: Choć była to wtedy, w latach osiemdziesiątych, najlepiej płatna robota, nie lubiłem napraw dachów papowych, smołowania i układania papy na lepiku na gorąco. To był taki interes, że hej, naprawdę bardzo dobrze płatny, ale ten smród, brud, dym właziły we włosy i odzież. Żeby jakoś sobie ulżyć od tego ufajdania, kupiłem biały samochód, aby mobilizował do zwracania uwagi na czystość – działało. Gdy później na rynku pojawiły się papy termozgrzewalne, natychmiast zrobiliśmy sobie szkolenie. Myślę, że pierwsze dachy, jakie w Bydgoszczy były robione z pap termozgrzewalnych, wykonywaliśmy właśnie my. Wtedy uroczyście wywiozłem te wszystkie kotły i kubły na złom. Powiedziałem sobie, że nigdy więcej tego dziadostwa już robić nie będę. Wcześniej dachówka układana była na zaprawę to nieraz cały dach był od niej upaprany. Teraz dachówka generalnie układana jest na sucho, obowiązuje zupełnie inny układ warstw dachu z uwagi na częste poddasza użytkowe. Robota jest czysta. Przy zabytkach niestety nadal jest trochę bałaganu, bo całość musimy najpierw rozebrać i najczęściej naprawić więźbę. Ale później, jak już się układa nowe pokrycie, to jest porządek.
SW: Mam wątpliwości, czy stereotyp to jest dobre określenie, bo ono z reguły wynika subiektywnych obserwacji. Wystarczy zapytać, gdzie ktoś ostatnio widział dekarza zasuwającego po dachu ze szczotką i kubłem? Albo czy widział upaprany samochód dekarza? Jesteśmy fachowcami w XXI wieku, pracujemy dobrymi narzędziami, jesteśmy dobrze zabezpieczeni, staramy się być dobrze ubrani. My już od dawna nie realizujemy żadnych robót bez rusztowań. Problemem jest właśnie stereotypowe podejście do przepisów BHP, bo się przyjęło mówić, że po co one są, skoro finalnym kryterium wyboru oferty jest cena. I są takie firmy, które właśnie przez podobne myślenie idą na kompromisy – oferują tańsze wykonanie usługi i każą swoim ludziom potem, za przeproszeniem, wisieć jak małpy na krawędzi dachu. Uważam, że nie można dobrze zrobić dachu narażając ludzi na niebezpieczeństwo. Takie praktyki mają miejsce z reguły na prywatnych inwestycjach. Nie chcemy mieć z nimi nic wspólnego.
SW: Są bardzo różni ludzie. W ramach Stowarzyszenia wspieramy udział młodzieży w organizowanych przez Polskie Stowarzyszenie Dekarzy Mistrzostwach Młodych Dekarzy. Ponieważ począwszy od 2003 roku mam przyjemność uczestniczyć w organizacji tych zawodów, obserwuję chłopców w wieku do dwudziestu sześciu lat, którzy są nieprzeciętnie fajni, zainteresowani i usatysfakcjonowani tym, że potrafią dobrze coś konkretnego na dachu zrobić. U mnie w firmie również pracowali młodzi ludzie. Przychodzili tacy, którzy kompletnie nie znali roboty. Ja wolę mieć surowego człowieka niż takiego, który przychodzi ze swoimi przyzwyczajeniami. Mam taki przykład, jakoś w latach osiemdziesiątych budowałem swój pierwszy dom, murarze przyszli, aby zrobić komin. Patrzę, a tam nie ma w ogóle zaprawy we wszystkich pionowych fugach. Mówię do nich, że to jest przecież komin z kanałami spalinowymi i wentylacyjnymi, więc powinien być szczelny. Jeden z nich mi tłumaczył, że jak się go otynkuje, to będzie szczelny i jeszcze dodał, że on tak buduje od trzydziestu lat. Powiedziałem mu, że w takim razie od tylu lat to pieprzy swoją robotę. Obraził się na mnie, ale komin rozebrał i poprawił.
SW: Młodym ludziom powiedziałbym, że dekarstwo to jest praca ciekawa, niestandardowa, pełna fajnych wyzwań, nowości materiałowych, technologicznych, że jest to praca relatywnie dobrze płatna. Ważne jest jednak, aby ją polubić. W sytuacji, gdy ktoś kończy ogólniak, to już go trudno przekonać, żeby pracował jako dekarz. Choć wyjątki się zdarzają. Są ludzie, którzy pokończyli studia, ale podjęli decyzję, aby się przekwalifikować. Najpewniej dlatego, że polubili dekarstwo. Decyduje o tym pewien ciąg decyzji i wydarzeń, które są wynikiem odpowiedniej mentalności. Moim zdaniem, dotarcie do młodzieży jest bardzo utrudnione z tego względu, że został zniszczony etos zawodu rzemieślniczego. Szkoły zawodowe zostały w większości zlikwidowane. Mamy takich rozgarniętych decydentów, którzy nie widzieli potrzeby funkcjonowania szkolnictwa zawodowego, bo teraz wszyscy muszą być co najmniej menedżerami. Jakie to szkolnictwo zawodowe kiedyś było, takie było, ale było. Jestem daleki od tego, aby chwalić ten przeszły system szkolnictwa, ale mimo wszystko on lepiej czy gorzej przygotowywał do zawodu. W tej chwili odbudowanie tego jest bardzo trudne, bo dopracowaliśmy się społeczeństwa konsumpcyjnego z rozbudowaną sferą socjalną. Przecież to nie tylko w dekarstwie, ale w każdym innym zawodzie jest ten sam problem. Wyzwanie polega, moim zdaniem, na trafieniu z tematem bezpośrednio do młodzieży. Każdy z nas był młody przecież. Wystarczy przypomnieć sobie, jak się wybierało szkołę. Na ten wybór mają wpływ dwa zasadnicze czynniki: rodzice i środowisko, w jakim się funkcjonuje – koleżeństwo. Jak kumpel powie,
gdzie idzie, to jest prawdopodobieństwo, że drugi pójdzie tam, gdzie on. A jak rodzice powiedzą, że dekarz to kiepski pomysł, bo brudno, zimno, na wysokości i w ogóle na bank spadniesz z dachu, to młody wybierze biuro albo logistykę. Ważne, aby ludzie mieli możliwość spojrzenia na nasz zawód z faktycznej perspektywy. W ramach PSD realizowany jest czteroletni projekt Zawód Przyszłości Dekarz, skierowany do młodzieży, przedstawiający rzeczywistą specyfikę i atrakcyjność kształcenia w tym zawodzie.
SW: Taka, jak w każdym zawodzie, chodzi o rzetelność. Ja jednak nie jestem taką osobą, która czułaby się uprawniona, aby komuś przedstawiać jakieś recepty. Każdy ma swoją osobowość i w zgodzie z własnymi ambicjami powinien poszukać samorealizacji.
SW: Budownictwo jest dźwignią gospodarki. Nie spodziewam się w Polsce takiego krachu, jaki miał miejsce w Hiszpanii czy Grecji. Wciąż jest niedobór mieszkań, sporo się buduje domów jedno- i wielorodzinnych. Pewne spowolnienie obserwuję w budownictwie obiektów wielkogabarytowych. Dachy wymagają budowy, remontów i konserwacji. Coraz więcej jest zleceń przeglądów okresowych budynków, do których ustawowo zobowiązani są ich właściciele.
SW: Może najpierw powiem, co nie jest moją pasją. Od dłuższego czasu z chęcią zrezygnowaliśmy z żoną z włączania telewizora i radia. Cierpię na nadwrażliwość na bloki reklamowe i głupie gadanie. Moją pasją jest codzienne życie, wynikające z tego, w czym się zakorzeniłem. Pomimo, że od trzech lat jestem na emeryturze, gdyby mi ktoś kazał siedzieć w domu to bym pewnie raz-dwa wykorkował. Nie widzę sensu w nieaktywnym życiu. Od dwudziestu sześciu lat wraz z moją rodziną hoduję konie. To jest moja druga pasja dająca wiele powodów do satysfakcji, wynikającej z przyjemności z obcowania z tymi pięknymi zwierzętami w rytmie przyrody.
SW: Wolałem browar od piwa. Jazda konna spodobała się moim dzieciom, gdy były jeszcze małe. Więc pomyślałem, że trzeba konia kupić. Kupiliśmy ostatecznie dwie klacze. Trochę mnie nudziło, że dzieci jeżdżą, a ja bezczynnie siedzę, więc też wlazłem na konia i zaczęliśmy jeździć wspólnie. Braliśmy udział w rajdach konnych, hubertusach i innych dedykowanych imprezach. Później pokryliśmy klacze i urodziły się źrebaczki. Potrzebny był pensjonat. Mieliśmy dom w mieście, więc nie bardzo było jak trzymać konie, a i dzieci się usamodzielniały, więc ten dom stawał się coraz bardziej pusty. Kupiliśmy z żoną gospodarstwo pod Bydgoszczą i zrobiliśmy stajnię. Źrebaków przybywało, więc zaczęliśmy je sprzedawać. Potem się rozwiodłem, ale konie zabrałem ze sobą na nowe gospodarstwo. Jeden z pierwszych naszych źrebaków zajął w Mistrzostwach Polski Młodych Koni piąte miejsce w kategorii pięciolatków. To był pierwszy taki sukces. Ostatnio jeden z naszych koni podczas ogólnopolskich zawodów polskich koni skokowych zajął pierwsze miejsce wśród koni polskiej hodowli. Mieliśmy też klacz, która była czempionem całej wystawy, nie tylko w swojej kategorii. Jeden z naszych koni poleciał aż na Tajwan.
SW: To nie jest stadnina, to jest stajnia. Stadniną nazywamy obiekty, w których hoduje się ponad pięćdziesiąt koni. Zwierzęta narzucają swój rytm. Ważna jest pora karmienia, prace związane z osprzętem, zaopatrzeniem w paszę, wymianą ściółki, jak również usługi weterynaryjne, kowalskie. To wszystko determinuje rytm dnia. Najważniejsze, aby to sobie praktycznie poukładać. Aktualnie mamy w stajni dziesięć koni, w tym siedem naszych, bo dwa, choć naszej hodowli, zmieniły właściciela. Konie dzielą się pod względem użytkowym na konie zaprzęgowe, skokowe, dresażowe czyli ujeżdżeniowe, jak również konie stricte wystawowe. Hodujemy konie w liniach skokowych, a od czterech lat skupiamy się na drenażowych, ponieważ córka żony startuje, zresztą z powodzeniem, w konkurencji ujeżdżenia. Mamy dwie stajnie, padoki zimowe i pastwiska, halę treningową oraz niezbędne obiekty towarzyszące.
SW: Klaczy się nie kryje dachówkami (śmiech). Teraz to nawet nie naturalnie — ogierem, tylko są inseminowane importowanym nasieniem od czołowych europejskich reproduktorów. Tylko kojarząc wybitnych rodziców można się spodziewać sukcesu hodowlanego w postaci nieprzeciętnego źrebięcia.
SW: Największym sukcesem jest chyba to, że udało się znaleźć swoje miejsce na ziemi, gdzie czuję się dobrze w towarzystwie rodziny i zwierząt. Wciąż mam poczucie, że brakuje mi czasu, aby się w tym rozsmakować, aby z tego skorzystać i to mnie po prostu martwi. To, co udało mi się zbudować jest moim światem, w którym znalazłem harmonię, w którym chcę żyć.